niedziela, 28 października 2012

Agencja, aplikacja, wiza.

       Agencja, z którą zdecydowałam się wyjechać to Prowork. Pod uwagę brałam jeszcze tylko Cultural Care, bo zależało mi na tym, żeby to była firma, która ma doświadczenie i dużo wysłanych au pair za granicę. Niższa cena, rozszerzone ubezpieczenie i sympatyczna, wzbudzająca zaufanie Pani Ania zdecydowały o wyborze Proworku.

      Wyboru nie żałuję, zawsze mogłam liczyć na pomoc, ze strony agencji wszystko przebiegało bardzo sprawnie. Gorzej ze mną! :P Ociągałam się z wypełnieniem dokumentów aplikacyjnych, zbieraniem referencji i pisaniem listu niesamowicie. Za każdym razem, gdy dostawałam telefon lub maila z agencji (a było tego naprawdę sporo, czasem miałam wrażenie, że aż za dużo) musiałam szukać wymówek na moje lenistwo! Na szczęście udało się, trwało to ze dwa miesiące, ale mam to za sobą :). Największe tyły miałam z filmikiem au pair, który jest obowiązkowy. Nagrywałam, wrzucałam na komputer, ale nie mogłam zabrać się za sklecenie tego. Nie wiem czy jest to wadą czy zaletą, ale robiąc tego typu rzeczy chcę, żeby efekt końcowy był idealny a to spędza mi sen z powiek, stresuje i często odkładam to na później. W moim przypadku było to takie "później", że znalazłam rodzinę nie mając jeszcze filmu w profilu! :P Ale o tym później.

     Największy stres aplikacyjny za to przeżyłam przed interview, który musiała ze mną przeprowadzić Pani Ania, żeby określić poziom mojego angielskiego. Niby ewentualne pytania, które może mi zadać sobie przygotowałam, odpowiedzi przećwiczyłam, ale stres i tak był niesamowity. Niepotrzebnie! Pytania w większości trafiły się takie, jakich się spodziewałam, bo przecież oczywistym jest, że nie będą nas pytać o sytuację gospodarczą na świecie :P.

    Nie ukrywam, że Pan Brian z ambasady, również zafundował mi trochę stresu. Co prawda wiedziałam, że wiza J1 to nie problem, ale jakieś nerwy były. Wiedziałam, że rozmowa może odbyć się po angielsku, jednak z tego, co czytałam na forach większość dziewczyn rozmawiała z urzędnikiem po polsku. Ja nie miałam tego szczęścia, chociaż to nie język przysporzył mi najwięcej stresu. Pan Brian(który polskim posługiwał się kiepsko) długo przeglądał wszystkie dokumenty a co najgorsze trzy razy szedł do innego okienka poradzić się kolegi! Myślałam, że umrę...serce waliło mi strasznie! Na szczęście po kilku (również łatwych do przewidzenia) pytaniach życzył mi udanego pobytu w US.

   Tak naprawdę cała aplikacja jest do przejścia. Sporo tego wszystkiego, trzeba na to poświęcić trochę czasu, ale można się z tym uporać nawet całkiem szybko, o ile nie ma się takiego długiego ogona jak ja!

   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz