sobota, 9 lutego 2013

San Francisco

 Ostatni weekend spędziłyśmy z Madzią w San Francisco. Fakt numer jeden...kosztowne to miasto.  Komunikacja średnia i najlepiej poruszać się taksówkami. Szczególnie jak nieopatrznie wybierze się  nocleg w hostelu na czarnej dzielnicy :P.

 To już nasza druga wizyta w tym mieście, za pierwszym razem pogoda nam jednak kompletnie nie dopisała i skończyło się tylko na shoppingu. Downtown jak na razie mnie nie zachwyciło. Pewnie wynika to z naszego niezorganizowania, bo nie planujemy niczego konkretnego przed wizytą w danym miejscu. Wiedziałyśmy tylko, że musimy jechać na Golden Gate Bridge, zobaczyć słynną Lombard Street (na to nie starczyło nam czasu) a kolejnego dnia pójść na najważniejszy mecz futballu amerykańskiego, w którym grała drużyna z San Francisco. Oni mają jakiegoś bzika na tym punkcie! Ja po raz pierwszy oglądałam taki mecz...na szczęście nie cały, bo trwał 5 godzin!! Generalnie nuda, co 2 minuty reklamy, ale atmosfera była fajna.



 



  Przed wyjazdem znalazłam niedaleko mnie sklep, w którym mają polskie produkty, więc wypiłyśmy sobie polskiego Żywca, co sprawiło nam niemało uciechy :). 



             
                  W klubie pozostał nam już tylko najpopularniejszy tu chyba Budweiser.



 

Wejście do klubu to koszt około 20 dolarów. Poza tym  jeśli chce się imprezować w Downtown to trzeba być przygotowanym na "zjazd Azjatów". Jestem tolerancyjna, ale jeśli 95% ludzi w klubie to właśnie Azjaci to średnio mi się podoba. Kolejnym razem poszukamy jakiegoś secret spot poza centrum.  Po godzinie zmieniłyśmy klub płacząc i płacąc za kolejne wejście. Ostatecznie wróciłyśmy do tego pierwszego i nie było nawet źle. Jak zwykle miałyśmy fajną przygodę. Podchodzi do nas 2 chłopaków, zaczynamy rozmawiać i po jakiejś chwili przedstawiamy się sobie.
Mówię: Magda jestem i  jak zwykle nastąpiło zdziwienie po usłyszeniu mojego imienia, więc przyzwyczajona powtarzam jeszcze raz. On mówi: Maciek jestem....nie dowierzam. Znów słyszę imię Maciek i w tym samym czasie co Magda dowiedziałam się, że nasi nowi koledzy są z Polski! Jaka to była radość! Nie wiedziałam, że to takie miłe spotkać przypadkiem rodaków na obczyźnie. Mamy teraz kontakt, mieszkają niedaleko i pracują w mojej miejscowości, także idealnie.



   Okolica Golden Gate Bridge jest cudowna. Udało nam się zobaczyć most w całej okazałości a podobno to rzadkość o tej porze roku, bo przeważnie schowany jest za mgłą. Odwiedziłyśmy też Marinę i to miejsce też mi się spodobało. Trochę jak nad naszym Bałtykiem. Pełno kawiarenek, restauracji i sklepów z pamiątkami. Dookoła mewy, molo, statki i szum wody. Mam nadzieję, że następnym razem uda nam się spędzić tam więcej czasu.










 

wtorek, 5 lutego 2013

2 miesiące!!!

  Trudno w to uwierzyć, ale tak! Stało się...w niedzielę minęły 2 miesiące odkąd jestem w Stanach. Zawsze czytając blogi au pairek zastanawiało mnie to, że ten czas zleciał im nieubłaganie szybko. Jak widać spotkało to i mnie. Pierwszy miesiąc był mega zakręcony: pierwszy tydzień choroba dzieci, potem już okres przedświąteczny, święta, wyjazd do Tahoe z rodziną, Nowy Rok, załatwianie najważniejszych dokumentów i tak mamy już luty!!! Tu powinnam zaznaczyć, że łącznie ponad 2 tygodnie z tego czasu spędziłam właśnie w Tahoe.

  Czasem mam poczucie, że za mało zrobiłam, że czas przeleciał mi przez palce i nie wykorzystałam go maksymalnie. Zapewne po prostu nie zdaję sobie sprawy jak wiele udało mi się już zobaczyć i jak wielu ludzi poznałam!. Był Nowy Jork i cudny Manhattan, San Francisco, San Jose, Tahoe i parę miast z okolic Zatoki San Francisco. Mam znajomych, ale muszę poznać więcej ludzi z mojej okolicy, bo czasem wieczorem nie można wyrwać się gdzieś dalej i potrzebny ktoś na miejscu. Nie nawiązywałam jeszcze w tym natłoku zdarzeń kontaktów z au pairkami mieszkającymi w mojej okolicy, więc wszystko do zrobienia!!! :)

  Jeśli chodzi o host rodzinę to jestem bardzo zadowolona. Oni chyba też, bo parę razy mieliśmy na ten temat rozmowę! Są bardzo pomocni, dobrze mi się z nimi żyje( oczywiście co za dużo to nie zdrowo i po 3 weekendach pod rząd spędzonych z nimi w Tahoe miałam trochę dość, ale myślę, że to normalne), czuję się swobodnie i nie mam już problemów z dogadywaniem się w obcym języku( oczywiście to też nie zawsze, bo są dni kiedy mam takiego "zamuła", że angielski brzmi dla mnie conajmniej jak chiński :D ). Dzieci przeważnie są kochane, mamy się razem dobrze, ale bywają oczywiście trudne chwile. Jak mają zły dzień to dosłownie zwariować można. Czasem też jestem bardzo szybko znudzona zabawą z nimi i wiem, że problem jest we mnie, ale i ja mogę mieć gorszy dzień. Bawię się wtedy z nimi w chowanego i w ten sposób mam chwilę wytchnienia kiedy nie mogę niby ich znaleźć, albo kiedy oni się "męczą" ze znalezieniem mnie. Wilk syty i owca cała jak to mawiają :P. Ja mam sekundę wytchnienia a oni masę zabawy. Ich kryjówki są niczego sobie a innym razem to tylko boki zrywać...













       Ogólnie mówiąc jestem zadowolona z życia jak nigdy przedtem. Wiem, że robię coś do czego zmierzałam, że jestem w miejscu, w którym chciałam być i uczę się rzeczy, których chciałam się nauczyć!

  A Propos miejsca...naprawdę tu ładnie. Drzewa zaczynają powoli kwitnąc, sporo już kwiatów. Pomijając fakt, że cały rok tu zielono, to teraz robi się bardzo ładnie. Nie obowiązuje mnie tu powiedzenie: "Idzie luty, podkuj buty". Tu powinno być: idzie luty, wyciągnij sandały z szafy!! :)




   Zaczęłam też jadać śniadania na tarasie! :) 






Na razie jestem cały czas oczarowana okolicą, także nie pozostaje mi nic innego jak podsumować to wszystko jednym zdaniem: "żyć nie umierać!!!" :).